O mnie

Moje zdjęcie
kontakt: bellaiblizniaki@gmail.com

Google Website Translator Gadget

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 2 lipca 2013

"Ta ostatnia niedziela...

dzisiaj się rozstaniemy, dzisiaj się rozejdziemy.... Ta ostatnia niedziela, moje sny wymarzone,
szczęście tak upragnione, skończyło się...."
 
Pamiętacie tę piosenkę? Zarówno tekst, jak i melodia są takie nostalgiczne... śpiewał ją Mieczysław Fogg, a wersję rosyjską można usłyszeć w filmie Nikity Michałkowa "Spaleni Słońcem" I dziś parę słów o tym, nagrodzonym Oscarem filmie. Zobaczymy tam sielankową wieś, urzekającą swoim wizerunkiem, rodzinę pędzącą banalnie szczęśliwe, proste życie, które wypełniają codzienne drobiazgi: ktoś pije herbatę z samowara, ktoś pędzi na koniu przez pola, ktoś biega po łące, mąż kocha się z żoną na strychu, ktoś tańczy.. Ot zwykłe życie. Jak do tego dodamy letnią atmosferę rosyjskiego popołudnia, słońce i światło to już na pewno poczujecie ten niezwykły klimat. Jednak tę sielankę zakłóci coś, wydarzenie, które na zawsze zmieni to bajkowe życie. Film jest piękny, ale smutny. Komizmowi, romantycznym sceneriom towarzyszy tragizm, dramat czai się tuż, tuż. "To już ostatnia niedziela..."
 
Dzisiaj podziwiając najnowsze wydanie Green Canoe Style i patrząc na sesję z mojego domu ogarnął mnie taki nieco  nostalgiczny nastrój. Pamiętam tę niedzielę, kiedy przyjechała Asia. Czekałam na nią z niecierpliwością, przecież jak wiadomo, taka sesja jest marzeniem wielu z nas. Był cudowny, letni dzień, praca nad zdjęciami przebiegała sprawnie, było dużo śmiechu, odkrywania się nawzajem, poznawania, rozmów. Fantastyczny, sielankowy dzień. Dziękuję Ci Asiu, to była naprawdę wielka przyjemność, gościć Cię u nas:)
 
Kiedy słońce powoli chyliło się ku zachodowi, musieliśmy przyspieszyć prace nad sesją. Mój mąż przygotował doskonały obiad.... Były gruszki z serem pleśniowym i boczkiem podlane sosem z malin, był egzotyczny kurczak "butter chicken", sałatka tabouleh, było pysznie i wesoło. Jedliśmy w pośpiechu nie zaprzestając gadać i śmiać się. Jednak ja musiałam szybciej wstać od stołu niż pozostali. Musiałam spakować walizkę dla siebie i Jaśka, ponieważ znajoma lekarka załatwiła nam przyjęcie w Szpitalu Matki Polki w Łodzi. Trzeba było przebadać Jasia i wykluczyć jakąś straszną chorobę, której nazwy nawet wtedy nie pamiętałam.... Wiem tylko, że chwilę rozmawiałam o tym z Asią i stwierdziłyśmy obie, że lekarze to zawsze na wyrost coś palną i potem człowiek musi się niepotrzebnie martwić.
 
Niedziela powoli się kończyła, Asia została sama w naszym domu, żeby dokończyć pracę, a ja, Michał i Jasiek pojechaliśmy do tego szpitala. Nawet nie wiedzieliśmy, że Asia właśnie uchwyciła na zdjęciach naszą ostatnią niedzielę. Niedzielę beztroską, niedzielę cudownie słoneczną, niedzielę, której nie zakłócał jeszcze cień Potwora. Naszą ostatnią sielankową niedzielę i nasze bajkowe, banalnie szczęśliwe i proste życie, które już nigdy nie będzie takie samo... Tej niedzieli nasze życie miało się zmienić na zawsze...
 
Zapraszam Was do obejrzenia zdjęć i może posłuchajcie też piosenki Miecia Fogga, a w wolnej chwili obejrzyjcie stary, dobry film Michałkowa....
 
 

Serdecznie pozdrawiam!

sobota, 8 września 2012

Kuchenne minirewolucje dekoratorskie.

"Kup sobie wreszcie ten zielnik!!!" powiedział mój mąż. "Patrzysz na niego ze dwa lata już!!!" dodał lekko poirytowanym tonem. "Ale on taki taki drogi...." westchnęłam i "taki wielki", i "ziół jeszcze nie hoduję na taka skalę, żeby go przyozdobić..." I znów odłożyłam moje zielnikowe przemyślenia na potem, na kiedyś tam, na za miesiąc. Za trzy dni Michał pyta: "Kupiłaś?".  Oczywiście odpowiedź była ta sama, co zawsze: "Nie". Usiadł więc do komputera i po minucie stwierdził: "Paczka będzie za dwa dni, wskaż miejsce kobieto, gdzie wieszać". Po dwóch dniach wskazałam, a jakże:))))


I wiecie, co? Cały czas zastanawiam się, jak ja mogłam tak długo myśleć! Jest idealnie stworzony do tego miejsca, pasuje jak ulał! Zauważyłam, że są takie meble, przedmioty, do których  muszę się przyzwyczajać, oswajać się z nimi. Czasem taki proces trwa krócej, czasem dłużej. Czasem kończy się sukcesem i dana rzecz zostaje, a czasem coś mi nie pasuje i już. Nie zagrzeje u mnie miejsca. A ten zielnik, tak się wpasował, że już nie mogę wyobrazić sobie, że go tu nie było.


Ziół póki co nie mam, ale M pomyślał i o tym:). Przywiózł mi z miasta warkocze czosnku i papryk, więc zielnik-gigant nie wisi już jak jakiś golas, lecz ma piękne "kolale, mamo, kolale", jak błyskawicznie zauważył Staś.



Przy okazji chcę Wam pokazać, jak rozwiązałam pewien problem, który mnie wkurzał od jakiegoś czasu. Salon mam połączony z kuchnią i jak wiadomo, jest to rozwiązanie dla porządnych, co są w stanie utrzymywać kuchnię 24h na dobę w nieskazitelnym porządku. Ja do nich nie należę i  M także nie:) Oznaczało to, że kiedy zasiadaliśmy w salonie, po dniu spędzonym z pacholętami naszymi najmilejszymi, na kanapie w celu odmóżdżenia się przed tv, nasz wzrok zawsze padał na.... hmmm... bajzelek kuchenny. Budziły się w nas wtedy resztki przyzwoitości i spoglądaliśmy na siebie, które z nas dzisiaj ruszy cztery, zmęczone litery i ogarnie CHAOS.  No cóż.... bywało nerwowo-niepotrzebnie, zrzędliwie-niepotrzebnie, sumienie nas gryzło-niepotrzebnie. Aż wreszcie za sprawą jednej DESKI sprawa została załatwiona:


Deskę narysowałam, wyciął ją stolarz, przymocował, ja pomalowałam. Co prawda od zamocowania do pomalowania minęło z pół roku, ale czy to ważne:DDD






Teraz mogę sobie nakłaść na blacie całe sterty różnych rzeczy (dzisiaj leży 5 kg papryki, słoiki, i inne rzeczy) a ja nie widzę i nie mam wyrzutów sumienia, że już, natychmiast  muszę lecieć sprzatać, pochować... Co z oczu to i z serca:))) Siedzę sobie na kanapie i piszę posta dla Was:))) A papryka poczeka do jutra.... Będzie z niej rewelacyjny dżem paprykowy, o którym już niebawem, w kolejnym odcinku:)


A jak nie trzeba latać i sprzątać, to i rodzinka szczęśliwsza:)