"Kup sobie wreszcie ten zielnik!!!" powiedział mój mąż. "Patrzysz na niego ze dwa lata już!!!" dodał lekko poirytowanym tonem. "Ale on taki taki drogi...." westchnęłam i "taki wielki", i "ziół jeszcze nie hoduję na taka skalę, żeby go przyozdobić..." I znów odłożyłam moje zielnikowe przemyślenia na potem, na kiedyś tam, na za miesiąc. Za trzy dni Michał pyta: "Kupiłaś?". Oczywiście odpowiedź była ta sama, co zawsze: "Nie". Usiadł więc do komputera i po minucie stwierdził: "Paczka będzie za dwa dni, wskaż miejsce kobieto, gdzie wieszać". Po dwóch dniach wskazałam, a jakże:))))

I wiecie, co? Cały czas zastanawiam się, jak ja mogłam tak długo myśleć! Jest idealnie stworzony do tego miejsca, pasuje jak ulał! Zauważyłam, że są takie meble, przedmioty, do których muszę się przyzwyczajać, oswajać się z nimi. Czasem taki proces trwa krócej, czasem dłużej. Czasem kończy się sukcesem i dana rzecz zostaje, a czasem coś mi nie pasuje i już. Nie zagrzeje u mnie miejsca. A ten zielnik, tak się wpasował, że już nie mogę wyobrazić sobie, że go tu nie było.
Ziół póki co nie mam, ale M pomyślał i o tym:). Przywiózł mi z miasta warkocze czosnku i papryk, więc zielnik-gigant nie wisi już jak jakiś golas, lecz ma piękne "kolale, mamo, kolale", jak błyskawicznie zauważył Staś.
Przy okazji chcę Wam pokazać, jak rozwiązałam pewien problem, który mnie wkurzał od jakiegoś czasu. Salon mam połączony z kuchnią i jak wiadomo, jest to rozwiązanie dla porządnych, co są w stanie utrzymywać kuchnię 24h na dobę w nieskazitelnym porządku. Ja do nich nie należę i M także nie:) Oznaczało to, że kiedy zasiadaliśmy w salonie, po dniu spędzonym z pacholętami naszymi najmilejszymi, na kanapie w celu odmóżdżenia się przed tv, nasz wzrok zawsze padał na.... hmmm... bajzelek kuchenny. Budziły się w nas wtedy resztki przyzwoitości i spoglądaliśmy na siebie, które z nas dzisiaj ruszy cztery, zmęczone litery i ogarnie CHAOS. No cóż.... bywało nerwowo-niepotrzebnie, zrzędliwie-niepotrzebnie, sumienie nas gryzło-niepotrzebnie. Aż wreszcie za sprawą jednej DESKI sprawa została załatwiona:
Deskę narysowałam, wyciął ją stolarz, przymocował, ja pomalowałam. Co prawda od zamocowania do pomalowania minęło z pół roku, ale czy to ważne:DDD
Teraz mogę sobie nakłaść na blacie całe sterty różnych rzeczy (dzisiaj leży 5 kg papryki, słoiki, i inne rzeczy) a ja nie widzę i nie mam wyrzutów sumienia, że już, natychmiast muszę lecieć sprzatać, pochować... Co z oczu to i z serca:))) Siedzę sobie na kanapie i piszę posta dla Was:))) A papryka poczeka do jutra.... Będzie z niej rewelacyjny dżem paprykowy, o którym już niebawem, w kolejnym odcinku:)
A jak nie trzeba latać i sprzątać, to i rodzinka szczęśliwsza:)