O mnie

Moje zdjęcie
kontakt: bellaiblizniaki@gmail.com

Google Website Translator Gadget

piątek, 28 października 2011

Wspomnienie o Babci Cecylii...

   Babcia Cecylia, Celina, Cenia, Ceniutka... To była osobowość! Kobieta o urodzie nieszablonowej, trudnej i o nieprzeciętnym charakterze. Na zdjęciach pojawia się zawsze z dumnie uniesioną głową, w nowym kapeluszu, w nowych rękawiczkach i ZAWSZE z bajecznie przystojnym narzeczonym.



   Uczyła się francuskiego, greki, łaciny, uwielbiała czytać i owijać sobie wokół małego paluszka mężczyzn;) A oni za nią przepadali... Potrafiła umówić się z kilkoma jednocześnie, a potem przyjść na randkę z ojcem pod rękę i zapytać go: "Tatusiu, czy któryś Ci się podoba?" A ojciec niezmiennie odpowiadał: "Kochanie, Ciebie stać na jeszcze lepszych". Po tym stwierdzeniu Ceniutka odwracała się na pięcie, szła z ojcem do cukierni i zostawiała na lodzie oniemiałych zalotników:)). Moja Babcia....
   A jak była młodsza to jednego zalotnika powiesiła za szelki na płocie, szelma!
   A na maturze? Skończyła pisać jako pierwsza, wybiegła z sali, wspięła się na drzewo i wrzucała ściągi przez okno i nie przyłapali jej:)
   A i jeszcze kiedyś wlazła na wóz drabiniasty, który zatrzymał się przed jej kamienicą i zaśpiewała dla wszystkich sąsiadów "Ramonę". To było widowisko....

                                           

   Te i inne opowieści pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami. Pod koniec Jej życia pamiętałam je nawet lepiej niż Ona sama. Kładłam się koło Niej wieczorami i prosiłam: "Babciu opowiedz jeszcze o tym, jak.... I jeszcze o tym.... A pamiętasz tę historię...?...." Mogłam słuchać godzinami i nigdy nie byłam znudzona, a czasem Ją poprawiałam: "Nie, nie, on powiedział co innego..."
   Babcia Celinka.... Jakie szczęście, że Ją miałam, że Ją poznałam... To ona uczyła mnie, jak żyć, to Ona kształtowała moją osobowość (m.in. znosząc mi tomy książek z bibliotek, do których należała), to Ona znała moje wszystkie tajemnice...
   Nie ma Jej już 19 lat, a ja wciąż czuję Jej obecność, Jej bliskość i ostry wzrok, kiedy zrobię coś nie tak. Nikt, tak jak Ona nie umiał mnie przywołać do porządku i skarcić (bo ja krnąbrna raczej jestem:)) I chociaż wiele razy się kłóciłyśmy, ja trzaskałam drzwiami, Ona krzyczała, to kochałyśmy się jak tylko dwie bratnie dusze mogą się kochać. I mimo, że nie mówiłyśmy sobie tego, to jestem pewna, że Ona to wiedziała równie dobrze, jak i ja:)
   Babciu... Ja nie potrzebuję 1 listopada, żeby o Tobie pamiętać, ja o Tobie pamiętam każdego dnia! Nie lubię cmentarzy, nie lubię tłumu ludzi wokół siebie, a światełko świecy zapalam co wieczór i w jego blasku migoczą wszystkie wspomnienia o ludziach, którzy byli mi drodzy i którzy odeszli już... I to jest dla mnie najważniejsze: to miejsce w sercu z szufladką przeszłości, którą mogę otworzyć w każdej chwili i przywołać na wyciągnięcie ręki wszystko, co już minęło... Kiedyś będę te historie i zapewne nowe, własne, opowiadała moim dzieciom, a one swoim... Tak to już jest, że zostaje z nas tyle, ile jest w sercach innych...
                                                             
   Dziś tak nostalgicznie:) Wyciągnęłam stare zdjęcia i czas najwyższy, żeby wreszcie znalazły miejsce na ścianie, a nie, żeby leżały w pudełku. Sobotę i niedzielę poświęcę na przygotowanie mojemu rodzinnemu foto-archiwum nowego lokum. A w przyszłym tygodniu zdam fotorelację:)
  
   

środa, 19 października 2011

Guziki-Rozbójniki czyli wyjaśnienie tytułu bloga:)

  Skoro się napisało "Bella i Bliźniaki", to teraz trzeba się z tego tłumaczyć:). Otóż, Moje Kochane, od 9 miesięcy jestem szczęśliwą mamą dwóch super facetów: Jasia i Stasia. Zawładnęli oni moją rzeczywistością, moim światem, moim czasem i moim życiem, nie da się tego ukryć. Moja droga do macierzyństwa była trudna, długa i wyboista. Były chwile, że traciłam nadzieję, były i takie, że pojawiało się światełko w tunelu. Nie ukrywam, że gdyby nie cud nowoczesnej medycyny, to zapewne dziś byłabym sfrustrowana, nieszczęśliwa i bezdzietna. Na szczęście nie byłam sama, cały czas był ze mną mój mąż, wspierał, ocierał łzy i otaczał opieką.


   18 stycznia cud się urzeczywistnił. Jeden Cud - Jaś (z prawej) ważył 2060 i miał 49cm, a drugi Cud - Staś (z lewej): 2600 i 51cm. I zaczęła się jazda bez trzymanki....  trudno to nawet opisać:)). Jedno dziecko zazwyczaj przewraca nasz świat do góry nogami, a dwójka?? Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że będzie tak ciężko. Sama techniczna obsługa tej dwójki zajmowała mi tyle czasu, że niemal nie spałam. Oczywiście wpadałam co rusz w lekką  paranoję, że jestem wyrodną matką, bo oczywiście naczytałam się wcześniej miliona książek co i jak powinna robić młoda mama i wychodziło na to, że wszystko robię nie tak :)). Najdłużej ryczałam nad książką o rozumieniu płaczu niemowląt. Ja nie rozumiałam!! Wyłam ze 3 dni razem z moimi dziećmi. W końcu książki poszły w kosz, a ja zaczęłam słuchać siebie i swojego instynktu. Teraz mogę spokojnie o sobie powiedzieć, że jestem Wielka, hihi. Ogarniam swój nowy świat i czerpię z niego coraz więcej takiej prawdziwe frajdy. 

 

   Same zatem rozumiecie, że tak absorbujące Dwa Cudy zasługują na tytuł bloga:) Zwłaszcza, że świat ich mamy prawie całkowicie jest im teraz poświęcony. Nie mam już tyle czasu na różne robótki domowe, wiele przyjemności poszło w odstawkę, ale nie poddaję się:) Założyłam bloga, urządzam ciągle mój dom, próbuję swoich sił w nowych wyzwaniach dekoratorskich (Wasze blogi są tak inspirujące...!!!). Muszę tylko trochę bardziej się organizować, co wcale  nie jest moją mocną stroną.
   Cały czas urządzam też chłopakom pokój. Nie jest jeszcze gotowy i nie zasługuje na sesję zdjęciową, ale pokażę Wam, jak przerobiłam żyrandol żeby go nieco bardzie spasować z kolorystyką pokoju. Kupiłam różowy. Dlaczego? Dobre pytanie! Kiedy malowaliśmy z mężem pokój byłam w 12 tygodniu ciąży i miałam robione usg, podczas którego Pani Doktor (kochana zresztą) zapewniła Nas, że zostaniemy szczęśliwymi rodzicami dziewczynek. Wybraliśmy imiona: Pola i Maja i.... kolor pokoju.



   Różowy żyrandol pasował świetnie:) Kilka tygodni później, rewolucja! Dwóch chłopaków pojawiło się na zdjęciach usg. Tym razem nawet laik by się nie pomylił:)) Wszystko, co trzeba, widać było jak na dłoni:)) 
   No cóż... fioletowy pokoik dla chłopców, hmm.... Minę miałam nietęgą...Mój M jak zwykle pospieszył z pomocą. Stwierdził, że Unia Europejska już od dawna mówi o tym, że nie należy podporządkowywać kolorów płciom. Jest równouprawnienie i coraz częściej produkuje się zabawki różowe dla chłopców i niebieskie dla dziewczynek i to norma, więc i my nie bądźmy zaściankowi. Uznaliśmy, że do fioletu świetnie nam się spasuje wiklina, beż, brąz, zieleń, biel i pokoik będzie piękny! Przyznaje, że na samą myśl o przemalowaniu pokoju oboje dostawaliśmy gęsiej skórki.
   I na pierwszy ogień poszedł żyrandol. Oderwałam różowe wstążeczki, różowe woreczki i miś w różową krateczkę poszedł precz. Do balonu wsadziłam dwóch podróżników (bo jakże tak w pojedynkę...? balonem...?) Uszyłam jutowe woreczki, wygrzebałam jakieś niepotrzebne guziczki, kokardki, nakleiłam, bo nie miałam czasu przyszywać i gotowe.




   Ostatnio też przyjaciółka zakupiła mi bandę miśków i tym uroczym obrazkiem Was dziś żegnam, bo Moje Cudy już nie śpią. Byli dzisiaj super, dali mi ze dwie godziny luzu:))


P.S.: Mamy bliźniaków, koniecznie się odezwijcie:))
   

środa, 12 października 2011

Krzesła z odzysku i stół ze stodoły.

   Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie było mojego domu, w jego miejscu stała stara stodoła. A w stodole leżało mnóstwo rupieci mniej i bardziej przydatnych poprzedniemu właścicielowi. Podczas sprzedaży ziemi okazało się, że rupiecie te są mu zdecydowanie niepotrzebne i tak oto stałam się ich legalnym posiadaczem. A ponieważ zawsze miałam manię zbieractwa i przekonanie, że wszystko może kiedyś okazać się niezbędne, postanowiłam je zatrzymać.
   Na zakupionej przeze mnie ziemi stoi urokliwy barakowóz, który stał się szopką na wszystkie "przydasie". Wcześniej, podczas budowy służył mi dzielnie jako mój domek letni i mam nadzieję, że kiedyś znów się domkiem stanie. Barakowóz został szumnie ochrzczony: "atelier", gdyż w stodole właśnie znalazłam stary szyld, od którego słówko "foto" dawno gdzieś zaginęło.


   Kiedy dom już stał, a po stodole ślad nie został:(, z dumą wprowadzałam się do pustych ścian, całych w betonie, ze smętnie zwisającymi kablami zakończonymi gdzie nie gdzie żarówkami. Kasy nie było, mebli nie było, miałam tylko zagospodarowana małą łazienkę, czajnik elektryczny i łóżko, które kiedyś też Wam pokażę:) Nie miałam wtedy nawet głowy do urządzania, dekorowania i innych pierdół, tak bardzo zaprzątnięta byłam PRZETRWANIEM...
   Na szczęście, jak to w bajkach bywa, po pewnym trudnym czasie, los się nieco odmienił:) Pojawił  stół, o którego istnieniu całkiem zapomniałam. Wreszcie miałam porządny mebel, choć niepiękny, ale jakże niezbędny! Oczywiście pojawiły się też krzesła, które kupiłam w jakiejś rupieciarni. Wszystko razem było odrapane, poplamione, ciemne i brzydkie. Co było robić? Zakasałam rękawy i wzięłam się do roboty:)
   Najpierw szlifowanie starych warstw farb i lakierów, potem malowanie. Pierwsza warstwa farby to ciemnofioletowy akryl do drewna i metalu (nie pamiętam już nazwy), następnie przetarłąm świeczką ranty i rzeźbienia, a w miejscach, gdzie chciałam uzyskać efekt spękań specjalna emulsja "crack" do decoupage'u. Na koniec akryl "pastelowa orchidea" i przecierka papierem ściernym tam, gdzie była świeczka. To było moje pierwsze spotkanie z bieleniem, techniką shabby chic i przecierkami.




   Stół postanowiłam ozdobić dodatkowo motywem lści winogron. Musiałam uzbroić się w niezłą cierpliwość wycinając te wszystkie esy floresy. Blat nie jest za piękny, więc miałam nadzieję, że to mu nieco pomoże w urodzie. Na koniec rzuciłam bieżniczek przywieziony kiedyś z wakacji, wytapicerowałam siedziska krzeseł materiałem w róże i voila! Mój pierwszy prawie prowansalski komplecik gotowy:)


   Szczerzę mówiąc, po zrobieniu byłam dumna jak paw:)) Teraz już mój zachwyt wyraźnie się zmniejszył. Już mnie nosi na zmianę obić na krzesłach i na inny stół, ale póki co, ten stoi i ma się dobrze:)
  

niedziela, 2 października 2011

Z pewną taką nieśmiałością

   Siadam i siadam do komputera, patrzę i patrzę w ekran, myslę i myślę, i wreszcie decyduję się napisać pierwszego posta:) Zaznaczam, że nieśmiałości jeszcze we mnie dużo, równie dużo też niewiedzy, jak to wszystko (od strony technicznej) poukładać, ale co tam:) Najważniejszy pierwszy krok!
   Od kilku tygodni podczytuję różne blogi, niektóre mnie zachwycają, niektóre inspirują, inne znów ładują energią, ale niewątpliwie wszystkie wnoszą w moje życie coś nowego, taką pozytywną wiarę, że na tym świecie jest mnóstwo fantastycznych ludzi, z pasją, z zainteresowaniami, wiedzą, zdolnościami. Ludzi, których chce się poznawać, o których chce się czytać. Takim moim blogiem-przewodnikiem jest blog Asi z  Zielonego Czółna ( www.mygreencanoe.blogspot.com ). To blog, który przeczytałam od deski do deski i na dodatek na fali takiego wewnętrznego poruszenia napisałam maila do autorki. Ku mojemu zdziwieniu dostałam odpowiedź:) i to bardzo mnie zmotywowało do rozpoczęcia własnego wirtualnego pamiętnika.   Bardzo bym chciała, żeby od czasu do czasu i do mnie zajrzał Ktoś, komu mój blog da choć w części takie emocje, jakie mnie dają inni.
   I tym życzeniem pragnę rozpocząć moją internetową pisaninę i powitać wszystkich, którzy zdecydują się odwiedzić mnie w tym wirtualnym świecie:)